Wspomnienie męczenników
Dzisiaj. 6 listopada, wspominamy 18 męczenników - redemptorystów hiszpańskich, którzy zginęli w czasie wojny domowej w 1936 roku. Sięgnijmy do pięknych słów postulatora generalnego, o. Antoniego Marazzo:
Dwunastu redemptorystów zostało zamordowanych między 20 lipca a 7 listopada 1936 r. w Hiszpanii, a konkretnie w Madrycie. Te śmierci były jednymi z wielu zabójstw tzw. hiszpańskiej wojny domowej. Zabito tysiące księży, zakonników, biskupów i ludzi świeckich. Zabijano ludzi bez procesu w sposób doraźny tylko dlatego, że byli katolikami, że byli wierzący. Kościół, nazywając ich męczennikami, ogłaszając ich takimi, zamierza stale przypominać nam o jednym: mieć wiarę oznacza żyć pełnią życia i żyć życiem w komunii z Chrystusem. Obyśmy żyli, czuwając odważnie wobec Jego przyjścia tak jak On sam – jak mówi św. Paweł – miał odwagę dać siebie samego, nawet aż do śmierci i to śmierci krzyżowej. Kim byli ci ludzie? Myślę, że jedną z najpiękniejszych definicji podaje założyciel redemptorystów, św. Alfons Liguori w swoim dziele „Zwycięstwo męczenników”. Ten tekst został umieszczony na początku dekretu papieskiego o heroiczności, czyli męczeństwie tych dwunastu redemptorystów. Św. Alfons mówi: „Z rozważania wspaniałych przykładów cnót, jakie święci męczennicy dali w chwili swego męczeństwa, uczymy się ponadto ufać Bogu, aby coraz bardziej przywiązać się do naszej wiary, gdyż w stałości męczenników i w sile do pokonania mąk i śmierci z taką odwagą i radością, moc Boża jaśnieje w sposób godny podziwu”. Kim oni byli? Nie będę ich dla was wymieniał. Zobaczycie na obrazach. Było ich dwunastu, sześciu kapłanów i sześciu braci koadiutorów z dwóch wspólnot, z sanktuarium Nieustającej Pomocy i ze wspólnoty Świętego Michała. Zostali pojmani, ponieważ wraz z rozpoczęciem wojny domowej, w dniach 17-18 lipca, nasi bracia zostali zmuszeni do opuszczenia wspólnot po ostatniej uroczystości wspólnotowej 20 lipca i próbowali się ukryć. Praktycznie bardziej niż ukrywać się, próbowali uniknąć znalezienia. Ale jest jedna rzecz, która ich łączyła. Kiedy zostali złapani, wszyscy mieli odwagę na końcu zaświadczyć, kim byli: zakonnikami, misjonarzami redemptorystami, ludźmi wierzącymi w Chrystusa. Niektórzy umierając mieli nawet sposobność, aby wykrzyknąć „Viva Cristo Rey!” (Niech żyje Chrystus Król). To prawie tak, jakby powiedzieć, że nadal wierzę, mimo że zabieracie mi to, co fundamentalne, co jest darem Boga, życie. Ale weźmy pod uwagę jedną rzecz – męczeństwo jest ostatnim aktem życia. Kim byli ci ludzie wcześniej? Byli ludźmi jak wielu: mieli swoje problemy, mieli swoje trudności, cierpienia, przeszli drogę życiową, zmierzyli się z tym, co było również trudnościami w dorastaniu, aby w pełni żyć nie tylko życiem konsekrowanym, ale przede wszystkim misją. I właśnie w tym rozpoznajemy specyfikę tych dwunastu redemptorystów. Nie wszyscy z nich mogli głosić kazania, zwłaszcza bracia koadiutorzy, ale oni ofiarowali swoją pełną dyspozycyjność. Wykorzystywali swoje talenty, aby współpracować z tymi, którzy głosili, z tymi, którzy nauczali i z kapłanami, którzy zarządzali hiszpańską prowincją zakonną. Robili to z hojnością. Robili to z takim miłosierdziem wobec siebie i to jest coś, co – powiedzmy – daje do myślenia, daje do myślenia zwłaszcza w dzisiejszym świecie. Jest wśród nich dwóch bardzo ciekawych braci – jeden starszy, prawie niewidomy, który nie mógł praktycznie żyć samodzielnie. Brat opiekujący się nim nie opuścił go i doświadczył z nim męczeństwa, żeby nie zostawić go samego. Ten brat był bardzo młody. I towarzyszył mu w drodze, szukając schronienia przed komunistami, którzy za wszelką cenę chcieli ich zabić. To gest oddania życia, ale też gest, który mówi nam, jak ważne jest odczuwanie drugiego jako własnego ciała, przyjęcie go za brata, jako bliźniego. Nie byli kapłanami, ale konsekrowanymi mężczyznami, którzy dali swoją służbę w ówczesnej wspólnocie, aby kapłani mogli swobodnie przygotować się do głoszenia kazań lub do różnych posług kapłańskich, za które byli odpowiedzialni. Jest jeszcze jedna rzecz, którą należy wziąć pod uwagę. Nie wszyscy byli geniuszami o wielkich umysłach. Niektórzy mieli trudności w nauce, inni w nauce tego, co było do zrobienia. Ale czy odnosili sukcesy dzięki wytrwałości? Tak, ale przede wszystkim dzięki pewności, że to było ich powołanie. To światło, która pozwalało im iść dalej mimo wszystko. Chrystus powoływał ich do życia w takim stanie. A kiedy zrozumieli, że to jest pewne, nie poddali się; nie zawrócili. Szli dalej, aż do końca, aż do śmierci. Czym jest praca misyjna? Biorąc pod uwagę tych dwunastu męczenników, widzimy, że bycie misjonarzem oznacza dokonanie zasadniczego wyboru, że dopóki żyję, będę głosił Chrystusa, mówił o Nim i czynił Go znanym innym. Ci ludzie robili to nawet w najgorszych czasach, kiedy się ukrywali. Kiedy znaleźli się w więzieniu, kontynuowali pracę misyjną z więźniami, którzy byli w takiej samej sytuacji jak oni, stojąc w obliczu śmierci, by dodać odwagi, by dać nadzieję. Ale nie tylko po to, by dać im perspektywę życia wiecznego z Bogiem, ale by nadać sens temu, co było wcześniej. Całej drodze życia. Bo śmierć męczennika nadaje sens całemu jego życiu. Nie można dojść do męczeństwa, jeśli nie było ćwiczenia cnót, cnót chrześcijańskich. I to właśnie powiedział św. Alfons. Nie można być męczennikiem, jeśli wcześniej moc Boża w nas nie stała się historią, nie stała się faktem, nie wyraziła się w życiu codziennym, a przede wszystkim nie wyraziła się z innymi. Miłość do bliźniego to nie tyle aspekt – jak lubię mówić – łagodnej ekspresji na poziomie wyglądu twarzy, ale to przede wszystkim autentyczne zwrócenie uwagi na to, kim jest drugi człowiek. To nie jest przypodobanie się drugiemu, ale troska o to, co jest dobre dla drugiego, co jest odpowiednie, aby wzrastać razem i dzielić się możliwościami, które dał nam Bóg: jego siłą, energią, odwagą. To właśnie zrobili ci bracia – podzielili się. My redemptoryści żyjemy we wspólnocie apostolskiej, w której niekoniecznie zawsze bezpośrednio głosimy. Czasami głoszenie musi być (bez słowa – red.) wobec bliźnich, których mamy obok siebie, z którymi żyjemy, ale ze świadectwem tego, co dzisiaj powszechnie nazywa się „solidarnością”, która nie jest niczym innym jak dzieleniem się, służbą. Nikt bowiem nie jest sługą drugiego człowieka. Tylko jeden stał się takim, a był nim Chrystus. Ale każdy z nas stara się zachować swoją tożsamość i z tą tożsamością – świadomą, dojrzałą – idzie do drugiego, aby dać mu to, co ma najlepszego, aby spróbować wziąć także od drugiego, pomóc mu wydobyć to, co ma najlepszego – swoje możliwości. Tak, abyśmy mogli stać się razem, a to oznacza komunię. To oznacza wspólnotę. Oznacza to czynienie Kościoła, aby złożyć nasze możliwości razem i stać się dla innych możliwościami. Męczeństwo tych braci uczy nas tego wszystkiego. Uczy nas, że bez prawdziwej komunii z Chrystusem nie możemy patrzeć na drugiego jak na brata. Bez zgody na to, aby Chrystus stał się w nas tym bliźnim, którego pragniemy jako pomocy, nigdy nie staniemy się pomocą dla innych i nigdy nie damy takiego świadectwa, jakie odważyło się dać tych dwunastu ludzi. Zostali wyprowadzeni przemocą, w nocy, a czasem zastrzeleni na poboczu drogi. Niektórych nawet nie znaleziono martwych. Innych najpierw zmasakrowano, a potem rozstrzelano. Straszne. Być może, jeśli o tym myślimy, wyobrażamy to sobie jak w horrorze; jesteśmy przerażeni i zadajemy sobie pytanie: kto wie, czy mielibyśmy odwagę nie zaprzeć się Chrystusa? Oto, co mówi św. Alfons: „tutaj interweniuje moc Boga”, Boga, który nas nie opuszcza, bo Go znamy i On nas zna, bo znalazł przestrzeń, a my zrobiliśmy dla niego miejsce, bo sprawiliśmy, że stał się tym słowem, które z naszym ciałem, z naszym życiem, ponownie staje się historią zbawienia i odkupienia. Praca misyjna oznacza właśnie, by być misjonarzami – to znaczy stać się wyraźnymi głosicielami słowa. Ale za pomocą słów i za pomocą dzieł. Praca, która nie zawsze oznacza dawanie; wiele razy oznacza jedynie obecność w życiu drugiego człowieka, choć w milczeniu. Obecność jako brat, jako przyjaciel, jako ten, który słucha, jako ten, który rozumie, jako ten, który jak Bóg korzysta z miłosierdzia przebaczenia. Przeżywamy tę beatyfikację z tą tęsknotą, z tą nadzieją, aby móc go naśladować. Nie tyle naśladować to, co oni zrobili. Naśladować tego ducha. Naśladować to głębokie poczucie przynależności do Chrystusa i Kościoła. Ta akceptacja stawania się Jego słowem dzisiaj, staje się kojącą proklamacją dla innych. I módlmy się, aby tych dwunastu męczenników stało się, nadal było dla nas, znakiem misji, która pomaga tym, których spotykamy każdego dnia na naszej drodze.